Witajcie kochani po tak długiej przerwie, podczas której, wcale się nie obijałam ino ciężko pracowałam.
Wiadomo, lipiec to tzw. "sezon ogórkowy" więc i ja byłam nimi zajęta. Na moim ogródku już ich jest końcówka i będę miała z nimi (nareszcie!) spokój. Jednakże niedługo będę znowu w buraczkach, dosłownie jak ta Brzechwy "Kaczka Dziwaczka".
Doszłam jednak do wniosku, że nie mogę tak zaniedbywać moich drogich czytelników i mojego bloga.
Postanowiłam, że tymczasem przeniosę kilka postów z moich dawnych blogów na Onecie, które chcę zlikwidować.
I dzisiaj w ramach przenosin chcę napisać o dawniejszych zaręczynach. Myślę, że chętnie o tym poczytacie.
Jednocześnie chcę przeprosić moich blogowych przyjaciół za to, że ostatnio u nich też nie bywałam, ale niedługo (mam taką nadzieję) i to się zmieni.
Bardzo lubię słuchać i czytać takie stare historie. Gdy byłam mniejsza, zawsze prosiłam mamę żeby mi opowiadała o tym jak to kiedyś bywało, no i opowiadała a ja słuchałam, jak... bajki.
Zresztą, do dzisiaj słucham jej opowiadań...
Teraz, gdy moja czupryna pokryła się "szronem", pomyślałam sobie, że i ja podejmę tę tematykę dawnej obyczajowości i tradycji w Polsce.
Dzisiaj chcę napisać o dawniejszych zaręczynach, a głośno o nich stawało się dopiero po żniwach.
Dawnymi czasy po wsiach nie myślano tylko o orkach, siewach czy wykopkach.
Ale wraz z nastaniem jesieni, gdy pracy na polach nie było a spiżarnie napełnione wszelkimi dobrami, zaczęto i myśleć o weseleniu się.
Wiadomo: jesienią a to już świniak podrósł, a to świeża mąka na kołacz weselny zebrana, a to grosz z tego czy owego zebrany i można wtedy mówić śmielej o wydatkach, a to na sam posag jest co wziąć z obór i sąsieków.
Wtedy rozpoczynał się "raj" dla bab, które trajkotały o tym wszystkim, prześcigając się w zestawianiu par i wyznaczaniu dat ślubów.
Jednakże i tak ostateczne i decydujące zdanie miał gospodarz, do niego należała ostateczna decyzja. Pozwalał on lub nie pozwalał synowi czy córce na żeniaczkę.
Jeżeli miał córkę na wydaniu, niejako sam dawał znać ewentualnemu kandydatowi na zięcia, że może przysłać swaty.
Takim znakiem między innymi było malowanie na płotach i bramach białych ciapek. A czynił to zawsze skrycie, nawet przed domownikami, więc matka z córką "dostrzegłszy te znaki, nie raz przecierały oczy ze zdziwienia.
Sprawa była jednak postanowiona i kwita: któż zresztą protestowałby gdy, tatuś chcą wesela".
Było jeszcze w zwyczaju, oprócz owych ciapek malowanych, to zwisał wianek z żerdzi postawiony przed chatą, to w oknie stały wspaniałe mirty, to zauważało się w ogródku rutę i troskliwie pielęgnowane kwiaty, to świeżo rozsypany piasek na podwórku zapraszał żółciutkimi zakrętami do wejścia.
Zaczynały się także wielkie sprzątania i w obejściu, i w chacie, by w razie czego nie spalić się ze wstydu przed gośćmi.
Pierwsza wizyta była wstępnym rozpoznaniem sytuacji i zwano ją stosownie do charakteru swatami, zwiadami i zapytuśkami.
Już samo przybycie pod upatrzony dom odbywało się niezwykle ceremonialnie.
Prawie w całej Polsce było w zwyczaju, że swat czy swatka zwana także swachną czy też rajelupą, przychodzili w towarzystwie kawalera i kołacząc do drzwi udawali podróżników lub kupców, którzy jakoby poszukują zabłąkanego gąsiora albo chcą nabyć jałówkę.
"Podobno macie jałoskę na sprzedoż..." - oświadczano mało może elegancko jak na dzisiejsze gusty, ale wtedy nikt się na nikogo nie obrażał i gości trza było wpuścić do izby.
Zresztą, ówczesne rozmowy przybierały najczęściej postać wyszukanych a przy tym rymowanych uprzejmości, a brzmiały one np. tak:
- "Bóg i ludzie wam życzliwi, moi mili sąsiedzi - powiadał swat, spytany po co przychodzi - tylko mnie przyjmijcie i wysłuchajcie, rękę do serca podajcie. Swaty do was przysyłają, o Zosię nisko się kłaniają".
Pytano go teraz, kto przysyła. Odpowiadał równie układną formułką, ale już zdradzał imię chłopaka, który podczas tej konwersacji krył się gdzieś za węgłem.
- " Z Bożego rozkazania, z Jankowego upodobania. On chce i prosi, abyście mu dali Zosię, aby siać i zbierać pomogła i dziatki mu wychowała..."
Panna wówczas musiała obowiązkowo chować się za piecem, przybysze zaś wyciągali gorzałkę i prosili o kieliszek.
Następował wtedy zgoła rozstrzygający moment w całym tym najściu, bo albo kieliszek się znalazł i kawaler mógł liczyć na przyjęcie, abo też gospodarze niby to udawali, że naczynie gdzieś się zapodziało, co miało oznaczać by kandydat na męża szukał szczęścia gdzie indziej.
"Jeśli zaś oczekiwany kieliszek się znalazł, zapytuśki przestały być nieśmiałą, zgoła do niczego nie zobowiązującą wyprawą na poletko kawalerskiej nadziei.
Miłość? Czy młodzi się kochają? Czy jedno drugiemu się widzi?
Niewątpliwie nie było to najistotniejsze, ale dawna wieś kojarzyła pary często z miłości, może nawet częściej, niż to się działo w innych środowiskach.
Trzeba jeszcze wspomnieć o pannie, która za piecem siedziała, została przez swaty zza niego przywoływana, by objawiła swoją wolę.
Nie chcieli też kosztować wódki, zanim nie zjawiła się panna, ona zaś, kiedy już spytano o zgodę potrafiła i godzinę, i dłużej dręczyć przybyłych tajemniczym - albo ja wiem.
Jeśli w końcu, zasłaniając się wstydliwie fartuszkiem, z podanego sobie kieliszka upiła połowę, a resztę przekazała kawalerowi, oddychano z ulgą, bo świadczyło to, iż godzi się na matrymonium".
I jak już wszystko było oczywiste i wyjaśnione - weselisko się odbędzie a same zaręczyny trwały, aż do rana. Orkiestra nie próżnowała, grając żwawo i wesoło się bawiono. Aż wreszcie nadszedł ranek i trzeba było zająć się przygotowaniami różnymi, by zdążyć ze wszystkim do ślubu.
Trzeba było udać się do rejenta gdzie odpisywało się papiery, do księdza, który nim gruchnęły pierwsze zapowiedzi, lubił przeegzaminować młodą parę.
Mełła się mąka na weselne kołacze, narzeczony zaś dumał o flaszkach, gąsiorach i antałkach. A wreszcie zapraszano gości.
Trudną zaprosinową misję spełniali głównie drużbowie, choć nawet narzeczeni czy druhny nie byli wolni - niby - od pozornie łatwych zadań.
Wieś huczała z wrażenia a właściwie dwie wsie, jeśli panna była z innej wsi niż jej chłoptaś.
Źródło: „Kalendarz polski” – Józef Szczypka,W-wa 1984
Linki do tego posta:
Weselne gody w wianku mirtowym
RWETES NARODZIN - chłopiec, czy dziewczynka?
Chrzciny, "wesela anielskie" - cz.1
Chrzciny, "wesela anielskie" - cz. 2
Wiadomo, lipiec to tzw. "sezon ogórkowy" więc i ja byłam nimi zajęta. Na moim ogródku już ich jest końcówka i będę miała z nimi (nareszcie!) spokój. Jednakże niedługo będę znowu w buraczkach, dosłownie jak ta Brzechwy "Kaczka Dziwaczka".
Doszłam jednak do wniosku, że nie mogę tak zaniedbywać moich drogich czytelników i mojego bloga.
Postanowiłam, że tymczasem przeniosę kilka postów z moich dawnych blogów na Onecie, które chcę zlikwidować.
I dzisiaj w ramach przenosin chcę napisać o dawniejszych zaręczynach. Myślę, że chętnie o tym poczytacie.
Jednocześnie chcę przeprosić moich blogowych przyjaciół za to, że ostatnio u nich też nie bywałam, ale niedługo (mam taką nadzieję) i to się zmieni.
Bardzo lubię słuchać i czytać takie stare historie. Gdy byłam mniejsza, zawsze prosiłam mamę żeby mi opowiadała o tym jak to kiedyś bywało, no i opowiadała a ja słuchałam, jak... bajki.
Zresztą, do dzisiaj słucham jej opowiadań...
Teraz, gdy moja czupryna pokryła się "szronem", pomyślałam sobie, że i ja podejmę tę tematykę dawnej obyczajowości i tradycji w Polsce.
Dzisiaj chcę napisać o dawniejszych zaręczynach, a głośno o nich stawało się dopiero po żniwach.
Dawnymi czasy po wsiach nie myślano tylko o orkach, siewach czy wykopkach.
Ale wraz z nastaniem jesieni, gdy pracy na polach nie było a spiżarnie napełnione wszelkimi dobrami, zaczęto i myśleć o weseleniu się.
Wiadomo: jesienią a to już świniak podrósł, a to świeża mąka na kołacz weselny zebrana, a to grosz z tego czy owego zebrany i można wtedy mówić śmielej o wydatkach, a to na sam posag jest co wziąć z obór i sąsieków.
Wtedy rozpoczynał się "raj" dla bab, które trajkotały o tym wszystkim, prześcigając się w zestawianiu par i wyznaczaniu dat ślubów.
Jednakże i tak ostateczne i decydujące zdanie miał gospodarz, do niego należała ostateczna decyzja. Pozwalał on lub nie pozwalał synowi czy córce na żeniaczkę.
Jeżeli miał córkę na wydaniu, niejako sam dawał znać ewentualnemu kandydatowi na zięcia, że może przysłać swaty.
Takim znakiem między innymi było malowanie na płotach i bramach białych ciapek. A czynił to zawsze skrycie, nawet przed domownikami, więc matka z córką "dostrzegłszy te znaki, nie raz przecierały oczy ze zdziwienia.
Sprawa była jednak postanowiona i kwita: któż zresztą protestowałby gdy, tatuś chcą wesela".
Było jeszcze w zwyczaju, oprócz owych ciapek malowanych, to zwisał wianek z żerdzi postawiony przed chatą, to w oknie stały wspaniałe mirty, to zauważało się w ogródku rutę i troskliwie pielęgnowane kwiaty, to świeżo rozsypany piasek na podwórku zapraszał żółciutkimi zakrętami do wejścia.
Zaczynały się także wielkie sprzątania i w obejściu, i w chacie, by w razie czego nie spalić się ze wstydu przed gośćmi.
Pierwsza wizyta była wstępnym rozpoznaniem sytuacji i zwano ją stosownie do charakteru swatami, zwiadami i zapytuśkami.
Już samo przybycie pod upatrzony dom odbywało się niezwykle ceremonialnie.
Prawie w całej Polsce było w zwyczaju, że swat czy swatka zwana także swachną czy też rajelupą, przychodzili w towarzystwie kawalera i kołacząc do drzwi udawali podróżników lub kupców, którzy jakoby poszukują zabłąkanego gąsiora albo chcą nabyć jałówkę.
"Podobno macie jałoskę na sprzedoż..." - oświadczano mało może elegancko jak na dzisiejsze gusty, ale wtedy nikt się na nikogo nie obrażał i gości trza było wpuścić do izby.
Zresztą, ówczesne rozmowy przybierały najczęściej postać wyszukanych a przy tym rymowanych uprzejmości, a brzmiały one np. tak:
- "Bóg i ludzie wam życzliwi, moi mili sąsiedzi - powiadał swat, spytany po co przychodzi - tylko mnie przyjmijcie i wysłuchajcie, rękę do serca podajcie. Swaty do was przysyłają, o Zosię nisko się kłaniają".
Pytano go teraz, kto przysyła. Odpowiadał równie układną formułką, ale już zdradzał imię chłopaka, który podczas tej konwersacji krył się gdzieś za węgłem.
- " Z Bożego rozkazania, z Jankowego upodobania. On chce i prosi, abyście mu dali Zosię, aby siać i zbierać pomogła i dziatki mu wychowała..."
Panna wówczas musiała obowiązkowo chować się za piecem, przybysze zaś wyciągali gorzałkę i prosili o kieliszek.
Następował wtedy zgoła rozstrzygający moment w całym tym najściu, bo albo kieliszek się znalazł i kawaler mógł liczyć na przyjęcie, abo też gospodarze niby to udawali, że naczynie gdzieś się zapodziało, co miało oznaczać by kandydat na męża szukał szczęścia gdzie indziej.
"Jeśli zaś oczekiwany kieliszek się znalazł, zapytuśki przestały być nieśmiałą, zgoła do niczego nie zobowiązującą wyprawą na poletko kawalerskiej nadziei.
Miłość? Czy młodzi się kochają? Czy jedno drugiemu się widzi?
Niewątpliwie nie było to najistotniejsze, ale dawna wieś kojarzyła pary często z miłości, może nawet częściej, niż to się działo w innych środowiskach.
Trzeba jeszcze wspomnieć o pannie, która za piecem siedziała, została przez swaty zza niego przywoływana, by objawiła swoją wolę.
Nie chcieli też kosztować wódki, zanim nie zjawiła się panna, ona zaś, kiedy już spytano o zgodę potrafiła i godzinę, i dłużej dręczyć przybyłych tajemniczym - albo ja wiem.
Jeśli w końcu, zasłaniając się wstydliwie fartuszkiem, z podanego sobie kieliszka upiła połowę, a resztę przekazała kawalerowi, oddychano z ulgą, bo świadczyło to, iż godzi się na matrymonium".
I jak już wszystko było oczywiste i wyjaśnione - weselisko się odbędzie a same zaręczyny trwały, aż do rana. Orkiestra nie próżnowała, grając żwawo i wesoło się bawiono. Aż wreszcie nadszedł ranek i trzeba było zająć się przygotowaniami różnymi, by zdążyć ze wszystkim do ślubu.
Trzeba było udać się do rejenta gdzie odpisywało się papiery, do księdza, który nim gruchnęły pierwsze zapowiedzi, lubił przeegzaminować młodą parę.
Mełła się mąka na weselne kołacze, narzeczony zaś dumał o flaszkach, gąsiorach i antałkach. A wreszcie zapraszano gości.
Trudną zaprosinową misję spełniali głównie drużbowie, choć nawet narzeczeni czy druhny nie byli wolni - niby - od pozornie łatwych zadań.
Wieś huczała z wrażenia a właściwie dwie wsie, jeśli panna była z innej wsi niż jej chłoptaś.
Źródło: „Kalendarz polski” – Józef Szczypka,W-wa 1984
Linki do tego posta:
Weselne gody w wianku mirtowym
RWETES NARODZIN - chłopiec, czy dziewczynka?
Chrzciny, "wesela anielskie" - cz.1
Chrzciny, "wesela anielskie" - cz. 2
Bardzo zatęskniłam za waszymi blogami i dlatego cieszę się razem z wami.Miłego weekendu.
OdpowiedzUsuńAgatko a mi też jakoś smutnawo było bez Ciebie, brakowało mi tej Agatki:))
UsuńCieplutko pozdrawiam.
Oj, jak dobrze,że wróciłaś. Zapachniało domowo. JaGa, szukam dobrego, sprawdzonego przepisu na zupę orzechową.
OdpowiedzUsuńSerdeczności.
Ja też się cieszę, że już jestem między Wami... :))
UsuńO jejku, a ja pierwszy raz słyszę o takiej zupie, zupie orzechowej, naprawdę. Muszę jednak się nią zainteresować.
Cieplutko pozdrawiam.
Bardzo się cieszę JaGo, że wreszcie wróciłaś. U Ciebie jest tak jak u Mamy ciepło, przytulnie, spokojnie i po domowemu. I jeszcze takie ciekawe rzeczy o staropolskich zaręczynach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię pięknie :-)
I ja też się cieszę, że jestem z powrotem :)
UsuńJesteś Stokrotko kochana, tyle komplementów,
że już urosłam, aż pod sufit :) Dziękuję.
Bo ja lubię takie ciekawe historie z naszego
dawnego życia, bardzo...
Cieplutko pozdrawiam.
Znam historię moich rodziców, którzy dopełnili wszelkich zwyczajów w tym zakresie. Ojciec był biedny, więc na oględziny przyszłej żony napożyczał sprzętów gospodarskich z koniem włącznie. Jakie było zdziwienie mamy, kiedy po .slubie sąsiedzi zaczęli wszystko zabierać, została goła ława. Dała sibie radę, bo gospodyni z niej była nie lada. Całuski.
OdpowiedzUsuńNo widzisz Loteczko jakie to były czasy, że na własne oględziny
Usuńtrzeba było pożyczać. A dzisiaj młodzi wszystkiego mają pod
dostatkiem i jeszcze im niedobrze.
Pozdrawiam cieplutko.
To byly prawdziwe wesela... :)
OdpowiedzUsuńOj tak, oj tak...
UsuńPozdrawiam cieplutko.
Jeśli będziesz chciała pospacerować ze mną to bardzo chętnie. Trochę ponarzekałem na upały ale się ugryzłem w język. Przecież na lato czekaliśmy cały rok!
OdpowiedzUsuńAle najbardziej lubię jak świeci silnie słonko i jest do 25 stopi C. A nawet lubię w cieniu lekki chłodek:)
Ale nie wybrzydzajmy bo ZIMA PODSŁUCHUJE I NAS ZNOKAUTUJE!!!!!!!!!! :)
Dziś wielki dzień bo idę po cyfrówkę z 30 to krotnym przybliżeniem. Nic się nie ukryje!!!!!! :(
Miałem nie odpowiadać bo mam urlop w Google. Ale jak tu nie odpowiedzieć?
Jago.
Też bardzo lubię takie opowiadania tym bardziej, że jestem"miastowy" od urodzenia. To bardzo mnie obyczaje wiejskie ciekawią. Jak jadę na wieś na rybki na Północne Mazowsze to się o wszystko sam pytam. Zaraz udostępnię ten wpis na FB. Bo warto.
Vojtek na urlopie :)
Vojtasku drogi, dziękuję Ci za plecenie mojego posta na FB.
UsuńJak tylko kiedyś tam pojadę do ciotki, która mieszka w Warszawie
to zaraz dam Ci znać i chętni z Tobą pospaceruję. I wiem, że
pokażesz mi wiele ciekawych rzeczy :)
Masz rację, trzeba się cieszyć i nie wybrzydzać, że lato jeszcze
trwa, bo zima nie będzie się z nami bawiła...
Ja niby też "miastowa" ale życie na wsi zawsze bardzo mnie pociągało,
bo wieś ma swój zapach, który uwielbiam.
JaGa (chyba) po urlopie :)
Miło Cię znowu tutaj widzieć, kochana Marylko :))) A tradycje bogate i ciekawe. I małżeństwa były trwalsze, choć często młodzi nawet się zbyt nie znali. Wiedzieli, że jak ślub - to ślub. I niestety czasem znosili katorgi małżeńskie przez całe życie..... Całuję :))
OdpowiedzUsuńDroga Aniu bardzo już za Wami mi tęskno było, no i jestem :)
UsuńJakby nie patrzyć mi też się zdaje, że te dawniejsze małżeństwa
o wiele bardziej jakoś się dobierali, chociaż niekoniecznie się
znali niż dzisiejsze, które po roku abo krócej, już rozwody biorą.
Czasem było tak, że dopiero po ślubie się lepiej poznali i w sobie
zakochali lub nie. I niekoniecznie to życie mieli usłane różami.
Dzisiaj raczej jest na odwrót, najpierw wielka miłość a potem,
wielka nienawiść.
Pozdrawiam serdecznie.
Witam ,zatęskniłam za Tobą i Twoimi radami z miła rozkoszą przeczytałam o zareczynach nie wiem co się dzieje z moim blogiem (linki nie chcą przechodzić) sa różne zwyczaje wesel u nas w Polsce co region to inne miłego weekendu pozdrawiam
OdpowiedzUsuńRóżyczko ja też za Wami zatęskniłam i bardzo się ciesze, że już jestem tutaj razem z Wami - buziole. Zaraz zajrzę do Ciebie. No tak, każdy region ma swoje tradycje, ale ogólnie to podobnie to się odbywa w całej Polsce.
UsuńCieplutko pozdrawiam.
Witam i pozdrawiam serdecznie:)
OdpowiedzUsuńTrudno uwierzyć,że tak skojarzone pary mogły być potem szczęśliwe.A jednak,wiele rodzin było później szczęśliwych,pełnych miłości.Tak było w mojej rodzinie.Dwie moje siostry cioteczne,mieszkające w małej wiosce otoczonej lasami,nie miały szansy poznać chłopaków.Do kościoła jechały furmanką,czy też bryczką,wraz z całą rodziną i potem zaraz do domu.Na zabawy nie chodziły,bo daleko i czasu na to nie było.Kiedy kończyły osiemnaście lat,zaraz pojawił się swat.:))
Witaj!
UsuńMoże nie zawsze i niekoniecznie to szczęście było,
ale przyrzekali sobie przed Bogiem i nikt się Bogu
nie sprzeciwiał. Czasami jednak i miłość dopiero
powstawała podczas trwania małżeństwa...
Cieplutko pozdrawiam.
Wydaje mi się, że wcale nie była zła taka interwencja rodziców w to, za kogo wyjdzie ich córka lub z kim ożeni się ich syn. Teraz młodzi sami decydują i po roku następuje rozwód.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że już wykończyłaś te swoje ogórki i może trochę popiszesz na blogach.
Cieplutko pozdrawiam.
Świat się zmienia, idziemy wciąż do naprzód ale nie zawsze to co jest nowe może okazać się lepszym od tego co było, Dzisiaj dzieci najczęściej chcą słuchać samych siebie niż bardziej doświadczonych przez życie rodziców i niekoniecznie zawsze to się dobrze kończy.
UsuńAniu ja też się cieszę, że nareszcie się od tych ogórków uwolniłam :)
A zrobiłam:
- 40 słoików korniszonów,
- 10 słoików ogórków kiszonych,
- 15 słoiczków sałatki szwedzkiej i 5 słoiczków na mizerię.
I jak słyszysz, troszku tego było, ale zimą będzie jak znalazł.
Zresztą zrobiłam też już 6 słoiczków buraczków na jarzynkę. Wyrwałam te buraki, które już były takie większe, bo nie dałam im urosnąć aby były zbyt duże, bo takie za duże są dla mnie niesmaczne.
Serdeczności zostawiam.
Ale z Ciebie pracuś. Gdy potrzebuję korniszonów lub sałatki szwedzkiej, idę do marketu, a jeśli chcę ogórków kiszonych, idę do warzywnego. Nie mam zdrowia ani ochoty kisić się w kuchni przy robieniu weków. Jednak na szczęście nie wszystkie gospodynie mają takie same poglądy na przetwory jak ja.
UsuńPoranne uściski.
A tam, zaraz pracuś, wcale tego z przyjemności nie robię tylko z przymusu :) Powiedziałam mężowi, że na następny rok ma być wszystkiego o połowę mniej posadzone i koniec. Przecież nie będę prawie całego lata siedziała w ogórkach i buraczkach, no nie?!Ja i owszem lubię na działce jak sobie to wszystko rośnie i robić koło tego, jednak, jak przyjdzie pora przetworów, to już nie lubię. :)
UsuńNocne buziaki.
Ach gdzie te czasy,gdzie ten romantyczny czas.Kto dzisiaj ma na to ochotę.Zaręczyny owszem bywają , ale jak faktycznie jest każdy wie. Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńTeraz to i często zaręczyn nie ma, nikt, no prawie nikt o pięknych tradycjach nie pamięta. A mi tam szkoda, że tamte czasy pomału pójdą w niepamięć, oj szkoda.
UsuńCieplutko pozdrawiam.
Jakie odległe czasy,jak to się teraz wszystko pozmieniało.A jak przyjemnie o tym poczytać czy posłuchać ...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Jolu pozmieniało się, pozmieniało, ale czy na lepsze - oto jest pytanie?!
UsuńPozdrawiam cieplutko.
Na Podhalu, Spiszu i Orawie znakiem jawnym, że w chałupie jest panna na wydaniu było błękitem malowanie. Już to ścian całych, już to okiennic, a najmarniej choć pasa wkoło okien...:) Bóg Zapłać za ten czas przedweselny, staraniem WMPani przypomniany podług obyczaju dawnego:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Do usług Mości Wachmistrzu:)
UsuńSerdecznie pozdrawiam.
Nie znam, JaGo, śląskiego obycvzaju w tym temacie, ale ten staropolski bardzo mi się spodobał!
OdpowiedzUsuńbuzinki z rodzynkami
Nie tylko Tobie Andrzeju te zwyczaje staropolskie się podobają, bo mi też...
UsuńPozdrawiam cieplutko.
MARYLKO, jakież to było urocze. Szkoda, że teraz tak wszystko szybko i na żywioł, a potem przychodzi opamiętanie. Wspaniała tradycja, może nie zawsze po myśli młodej, ale wola ojca była najważniejsza. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak kiedyś dzieci liczyły się ze zdaniem rodziców a dzisiaj jest na odwrót, niestety.
UsuńPozdrawiam cieplutko.
Wreszcie jesteś, Pracusiu:))
OdpowiedzUsuńA temat postu bardzo ciekawy i taki romantyczny... jak trafili swój na swojego:)
Ściskam serdecznie
:))
UsuńAch, ja jestem zakochana w tamtych czasach...
Cieplutko pozdrawiam.
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńZaręczyny obyłam, kawkę wypiłam, ptaszka wysłuchałam...
Pozostawiam pozdrowienia, a jednego ogórka zabieram. Klik! Klikuski!
Najważniejsze alEllu, że czas u mnie (chyba) miło spędziłaś :)
UsuńPozdrawiam cieplutko, a ogórki to nawet dam Ci dwa!
Pewnie, że miło. Nawet bardzo,o!
UsuńŁapię drugiego ogórka i lecę dalej...
Dziękuję, a ogórków jeszcze troszku mam, a jak!
UsuńBuziole.
No tak, pozazdrościć tylko tego jak ludzie umieli sobie czas zająć i celebrować wszystko. Dzisiaj szybko się żenią, czasami równie szybko rozwodzą. Ech, gdzie te czasy kiedy wolniej się żyło i ciekawiej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam bardzo cieplutko:)))
Kiedyś w ogóle żyło się inaczej, wcale niepotrzebne były telewizory, komputery itp. rzeczy. Zamiast tego ludzie częściej ze sobą rozmawiali i miło się zabawiali.
UsuńCieplutko pozdrawiam.
Vitay! Jesteś niezmordowana! Ja w tym roku mrożę dużo śliwek i nektarynek.... na knedelki....:)
OdpowiedzUsuńWitam.
UsuńO jejku ja bardzo lubię knedelki ze śliwkami, niestety nie mam tak dużo miejsca w zamrażalce, aby je przechować. Ale może kiedyś się dorobię i kupię taką samodzielną zamrażalkę.
Pozdrawiam serdecznie.
Wszyscy myślą o jedzeniu,
OdpowiedzUsuńale... każdy inaczej.
LW
Też prawda :)
UsuńPozdrowionka.
Fantastyczna opowieść, miło jest przeczytać taki tekst:) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak w ogóle dla mnie dawne czasy, są wspaniałe, romantiko-fantastiko :)
UsuńPozdrawiam serdecznie.
57 yr old VP Accounting Harlie Waddup, hailing from Aldergrove enjoys watching movies like Americano and Paintball. Took a trip to Town Hall and Roland on the Marketplace of Bremen and drives a Ferrari 250 GT Cabriolet. odniesienie
OdpowiedzUsuń