Czyżby to miał być wstydliwy temat?
Czyżby temat zdał się za bardzo nikczemny albo wręcz niestosowny?
Raczej nie, przecie każdy z nas potrzebę taką ma!
Nie tylko ja ten temat podjąć chcę, wszak rozwodzili się nad nim tęższe głowy od mej, np: Wacława Potockiego, Jana Andrzeja Morsztyna, nie mówiąc już o Księdzu Jędrzeju Kitowiczu, ojcu polskiej historii obyczajów.
A mowa dzisiaj będzie o ... ubikacjach (kibelkach, wychodkach, urynach itp.) i jeśli komu temat nie pasuje, niech więc i czytać w tym miejscu przestanie:)
Powiecie pewnie, że babcia najpierw nam pyszności serwuje a potem z ubikacją obcuje. Ale wszystko co ludzkie nie powinno nam obcym być. A temat wielki jak rzeka i chyba nie wszytko uda mi się pomieścić w tej jednej notce.
Często mówimy idąc do wychodku, że byliśmy na tronie królewskim lub idziemy tam, gdzie król piechotą chodził.
Zastanawialiście się czasami skąd ta nazwa mogła się wziąć?
Jan Długosz pisał w "Kronikach sławnego Królestwa Polskiego", kreśląc portret króla Jagiełły:
"Po jedzeniu kładł się zwykle i oddawał spoczynkowi. Sypiał długo, a wstawszy z łóżka szedł prosto do wychodku, gdzie długo także wysiadując wiele czynności układał lub załatwiał, a nigdy nie był przystępniejszym i łatwiejszym, jak wtedy: przeto wszyscy korzystali zwykle z takiej pory dla wyjednania sobie tego, co im było pożądane".
I teraz wyobraźcie sobie monarchę, który na tym tronie siadłszy, nad sprawami państwa duma, petycjom dobrotliwie przychyla ucha. Bo samotność w miejscu owym, które później dopiero poczęto zwać ustronnym, nie była wówczas konieczna, a zbiorowe zeń korzystanie, umilone zażyłą gawędą, nikomu nie zdało się osobliwe.
Ponoć na zamku malborskim do dziś dnia można oglądać obszerną salę z całym rzędem wygodnych, omal luksusowych w swym kształcie siedzisk.
Pod posadzką tejże sali rozwiera się otoczona murami przepaść, której skalistym dnem płynie wartki strumień, nieczystości zabierający do Nogatu.
I zdaje się, że wszystko dobrze sobie obmyślono, gdyby niepewna okoliczność spłatana przez rycerzy zakonu. Jedno z tych siedzisk wyposażyli w zapadnie, po to, by się pozbyć kogoś kto nie sprzyjał ich polityce, poglądom.
Zapraszano tedy takiego gościa do Malborka, nakarmiwszy go i napiwszy, chcąc go potem spławić, prowadzono do owej sali, gdzie czym prędzej zajmowano wszystkie miejsca, oprócz tego trefnego.
I gość chcąc nie chcąc musiał na nim zasiąść. Nie przeczuwając swego losu nieszczęśnik siadał, gdzie trzeba i, za naciśnięciem dźwigni, spływał do rzeki. Cóż to za niegodziwość była, ale przecie rycerze zakonni i inne niegodziwości mieli na swoim sumieniu.
W wielkich grodach renesansu, jak choćby Kraków czy Poznań miały nawet ustępy publiczne, a comiesięcznego przynajmniej opróżniania domowych na ogół przestrzegano.
W Warszawie XVII stulecia murowane zbiorniki nieczystości ledwo w najwystawniejszych kamienicach można było znaleźć. Jednak nie wszędzie te "sekretne miejsca" były, najczęściej po sieniach witała zwyczajnie wchodzącego spora konew "z fecesami".
Opróżnianiem tych zbiorników, zbiorniczków zajmowali się ludzie, zwani "nocnymi", zawartość zwalając na Gnojową Górę, za Jezuicką, u wylotu uliczki Gnojnej, dziś Celną zwanej.
Bywało jednak, że i "nocnym" żałowano szeląga, chyłkiem wylewając zawartość owych konew z sieni do kanałów, wodę odprowadzających, czym je raz po raz zatykano, albo o zmroku z rozmachem chlustając kubłami wprost na ulicę, gdzie błoto "cum fecibus" nikogo nie dziwiło.
I dopiero groźba moru skłaniała do wołania, by "chędożyć prywety" i jako taką czystość dokoła utrzymać.
Z tą czystością nigdzie jednak nie bywało zbyt dobrze. O tym Jan Andrzej Morsztyn powiada w jednym ze swoich wierszyków, że ni w rezydencjach pańskich, w których wnętrzach stawiano "potrzebne miejsce" o siedzeniu wygodnym i obszernym zbiorniku murowanym.
Ni po szlacheckich dworach, gdzie w zieleni skryty, stał sielski budyneczek drewniany z serduszkiem w drzwiach wyciętym dla lepszej wentylacji. Ani na folwarkach, gdzie wielu trzeba było do korzystania z owego budyneczku wręcz namawiać.
W tym temacie J. K. Hauer wywodzi się tak:
"Kloaki przy każdych gmachach nie tylko są dla wygody ludzkiej potrzebne, ale też aby w miejsca w swoim zostawały ochędóstwie; do tego aby przy murach, przy kątach były poustawiane; żeby się ludzie nie zuczyli przechodem, przez co mury i fundamenta szwankować by musiały".
W późniejszym czasie zaczęto więc stawiać "komórki sekretne". A były to zwykłe izdebki, w których umieszczano mebel, stolcem zwany: wygodny fotel z poręczami, oparciem i otworem w siedzeniu, pod którym poczciwie i usłużnie czekał kubełek.
Obok zaś, na gwoździu w ścianę wbitym, niekiedy papier znalazłeś, częściej pakuły, kłaki, wiecheć suchego siana. I wszystko niby byłoby dobrze gdyby usytuowane były nie tylko w miejscu dla domowników znanym ale i gości również.
Niestety, tak nie było,dlatego też gdy gość za potrzebą wyszedł, miast szukać przybytku jakiego wolał po staremu iść do ogrodu abo w krzaczki.
Pewna dama ze schyłku XVIII stulecia, ustawiła drogowskaz przy wejściu do ustronnej alejki z napisem: "Tu jest skład wszelkich starań i zabiegów ludzkich" no i wtedy sprawa była jasna, oczywista i "czysta"...
Gorzej jednak bywało w domach, znanych z hucznego towarzyskiego życia, gdzie o zmierzchu spuszczano z łańcuchów rozjadłe psiska.
Wtedy to się działo, niejeden z gości wiercąc się na krześle czy też ławie, rozglądał się dokoła, gdzieżby tu potrzebę swą wytoczyć. Inny zaś biegał przez pokoje, korytarze, przybudówki, nerwowo za wszystkie drzwi szarpiąc, trzeci padał ofiarą chytrych sposobów, o których Potocki opowiadał:
Cóż dopiero mówić o przyjęciach, balach całodobowych, uroczystościach, zjazdach rodzinnych, po których nad ranem ustronniejsze kąty domostw wyglądały, że lepiej nie mówić.
Ku wieczorowi znoszono wtedy do największych pokojów wszelkie z całego domostwa wyrka i tapczany, a gdy tych zabrakło, rozpościerano wprost na podłogę słomę i "pokotem kładziono pościel rozmaitą jednemu wedle drugiego".
Po całodziennym ucztowaniu nieuniknioną rzeczy koleją trafiały się w nocy "różne przypadki rażące powonienie". Że zaś nadto "urynałów stawiać przy łóżkach nie było w zwyczaju" - ten i ów zbudziwszy się nagle w nocy, a pełen "niepachnącej wody", dumał rozpaczliwie co z sobą począć - zwłaszcza zimową porą, by nie odmrozić sobie tego i owego - wreszcie ku kominkowi ruszał i tam... "zalewał ogień".
Zapewne zdziwicie się dlaczegóż to urynałów nie stawiano, skoro znane były już od wieków? Ano znać a używać to dwie różne sprawy. Przez stulecia był u nas ów przedmiot czymś tak ośmieszającym, dowodzącym tak haniebnej zniewieściałości, ba! zdziecinnienia zgoła, iż korzystać zeń wzdragali się nawet staruszkowie.
c.d.n...
Źródło:
"Farfałki staropolskie" - Andrzej Hamerliński Dzierożyński.
Czyżby temat zdał się za bardzo nikczemny albo wręcz niestosowny?
Raczej nie, przecie każdy z nas potrzebę taką ma!
Nie tylko ja ten temat podjąć chcę, wszak rozwodzili się nad nim tęższe głowy od mej, np: Wacława Potockiego, Jana Andrzeja Morsztyna, nie mówiąc już o Księdzu Jędrzeju Kitowiczu, ojcu polskiej historii obyczajów.
A mowa dzisiaj będzie o ... ubikacjach (kibelkach, wychodkach, urynach itp.) i jeśli komu temat nie pasuje, niech więc i czytać w tym miejscu przestanie:)
Powiecie pewnie, że babcia najpierw nam pyszności serwuje a potem z ubikacją obcuje. Ale wszystko co ludzkie nie powinno nam obcym być. A temat wielki jak rzeka i chyba nie wszytko uda mi się pomieścić w tej jednej notce.
Często mówimy idąc do wychodku, że byliśmy na tronie królewskim lub idziemy tam, gdzie król piechotą chodził.
Zastanawialiście się czasami skąd ta nazwa mogła się wziąć?
Jan Długosz pisał w "Kronikach sławnego Królestwa Polskiego", kreśląc portret króla Jagiełły:
"Po jedzeniu kładł się zwykle i oddawał spoczynkowi. Sypiał długo, a wstawszy z łóżka szedł prosto do wychodku, gdzie długo także wysiadując wiele czynności układał lub załatwiał, a nigdy nie był przystępniejszym i łatwiejszym, jak wtedy: przeto wszyscy korzystali zwykle z takiej pory dla wyjednania sobie tego, co im było pożądane".
I teraz wyobraźcie sobie monarchę, który na tym tronie siadłszy, nad sprawami państwa duma, petycjom dobrotliwie przychyla ucha. Bo samotność w miejscu owym, które później dopiero poczęto zwać ustronnym, nie była wówczas konieczna, a zbiorowe zeń korzystanie, umilone zażyłą gawędą, nikomu nie zdało się osobliwe.
Ponoć na zamku malborskim do dziś dnia można oglądać obszerną salę z całym rzędem wygodnych, omal luksusowych w swym kształcie siedzisk.
Pod posadzką tejże sali rozwiera się otoczona murami przepaść, której skalistym dnem płynie wartki strumień, nieczystości zabierający do Nogatu.
I zdaje się, że wszystko dobrze sobie obmyślono, gdyby niepewna okoliczność spłatana przez rycerzy zakonu. Jedno z tych siedzisk wyposażyli w zapadnie, po to, by się pozbyć kogoś kto nie sprzyjał ich polityce, poglądom.
Zapraszano tedy takiego gościa do Malborka, nakarmiwszy go i napiwszy, chcąc go potem spławić, prowadzono do owej sali, gdzie czym prędzej zajmowano wszystkie miejsca, oprócz tego trefnego.
I gość chcąc nie chcąc musiał na nim zasiąść. Nie przeczuwając swego losu nieszczęśnik siadał, gdzie trzeba i, za naciśnięciem dźwigni, spływał do rzeki. Cóż to za niegodziwość była, ale przecie rycerze zakonni i inne niegodziwości mieli na swoim sumieniu.
W wielkich grodach renesansu, jak choćby Kraków czy Poznań miały nawet ustępy publiczne, a comiesięcznego przynajmniej opróżniania domowych na ogół przestrzegano.
W Warszawie XVII stulecia murowane zbiorniki nieczystości ledwo w najwystawniejszych kamienicach można było znaleźć. Jednak nie wszędzie te "sekretne miejsca" były, najczęściej po sieniach witała zwyczajnie wchodzącego spora konew "z fecesami".
Opróżnianiem tych zbiorników, zbiorniczków zajmowali się ludzie, zwani "nocnymi", zawartość zwalając na Gnojową Górę, za Jezuicką, u wylotu uliczki Gnojnej, dziś Celną zwanej.
Bywało jednak, że i "nocnym" żałowano szeląga, chyłkiem wylewając zawartość owych konew z sieni do kanałów, wodę odprowadzających, czym je raz po raz zatykano, albo o zmroku z rozmachem chlustając kubłami wprost na ulicę, gdzie błoto "cum fecibus" nikogo nie dziwiło.
I dopiero groźba moru skłaniała do wołania, by "chędożyć prywety" i jako taką czystość dokoła utrzymać.
Z tą czystością nigdzie jednak nie bywało zbyt dobrze. O tym Jan Andrzej Morsztyn powiada w jednym ze swoich wierszyków, że ni w rezydencjach pańskich, w których wnętrzach stawiano "potrzebne miejsce" o siedzeniu wygodnym i obszernym zbiorniku murowanym.
Ni po szlacheckich dworach, gdzie w zieleni skryty, stał sielski budyneczek drewniany z serduszkiem w drzwiach wyciętym dla lepszej wentylacji. Ani na folwarkach, gdzie wielu trzeba było do korzystania z owego budyneczku wręcz namawiać.
W tym temacie J. K. Hauer wywodzi się tak:
"Kloaki przy każdych gmachach nie tylko są dla wygody ludzkiej potrzebne, ale też aby w miejsca w swoim zostawały ochędóstwie; do tego aby przy murach, przy kątach były poustawiane; żeby się ludzie nie zuczyli przechodem, przez co mury i fundamenta szwankować by musiały".
W późniejszym czasie zaczęto więc stawiać "komórki sekretne". A były to zwykłe izdebki, w których umieszczano mebel, stolcem zwany: wygodny fotel z poręczami, oparciem i otworem w siedzeniu, pod którym poczciwie i usłużnie czekał kubełek.
Obok zaś, na gwoździu w ścianę wbitym, niekiedy papier znalazłeś, częściej pakuły, kłaki, wiecheć suchego siana. I wszystko niby byłoby dobrze gdyby usytuowane były nie tylko w miejscu dla domowników znanym ale i gości również.
Niestety, tak nie było,dlatego też gdy gość za potrzebą wyszedł, miast szukać przybytku jakiego wolał po staremu iść do ogrodu abo w krzaczki.
Pewna dama ze schyłku XVIII stulecia, ustawiła drogowskaz przy wejściu do ustronnej alejki z napisem: "Tu jest skład wszelkich starań i zabiegów ludzkich" no i wtedy sprawa była jasna, oczywista i "czysta"...
Gorzej jednak bywało w domach, znanych z hucznego towarzyskiego życia, gdzie o zmierzchu spuszczano z łańcuchów rozjadłe psiska.
Wtedy to się działo, niejeden z gości wiercąc się na krześle czy też ławie, rozglądał się dokoła, gdzieżby tu potrzebę swą wytoczyć. Inny zaś biegał przez pokoje, korytarze, przybudówki, nerwowo za wszystkie drzwi szarpiąc, trzeci padał ofiarą chytrych sposobów, o których Potocki opowiadał:
"Trafia się ludziom, czego i waszeć świadkiem,
Co chcą kaszlem zagłuszyć, ozwawszy się zadkiem.
Któżby z każdym dobiegał wiatrem do wychodu?
Ludziom tylko śmiech z tego, barzo mało smrodu.
Drugi, jeśli się mocniej na kaszel napuszy,
Niźli trzeba, powtorzy znowu, nie zagłuszy.
Gorszy, co w pludrach szepce: nie tylko nie śmieszy,
Ale się zapierając i śmierdzi, i grzeszy.
Częstokroć, co miał lochtu uchylać po trosze,
Puści lagrem omyłką z beczki po pończosze".
Ku wieczorowi znoszono wtedy do największych pokojów wszelkie z całego domostwa wyrka i tapczany, a gdy tych zabrakło, rozpościerano wprost na podłogę słomę i "pokotem kładziono pościel rozmaitą jednemu wedle drugiego".
Po całodziennym ucztowaniu nieuniknioną rzeczy koleją trafiały się w nocy "różne przypadki rażące powonienie". Że zaś nadto "urynałów stawiać przy łóżkach nie było w zwyczaju" - ten i ów zbudziwszy się nagle w nocy, a pełen "niepachnącej wody", dumał rozpaczliwie co z sobą począć - zwłaszcza zimową porą, by nie odmrozić sobie tego i owego - wreszcie ku kominkowi ruszał i tam... "zalewał ogień".
Zapewne zdziwicie się dlaczegóż to urynałów nie stawiano, skoro znane były już od wieków? Ano znać a używać to dwie różne sprawy. Przez stulecia był u nas ów przedmiot czymś tak ośmieszającym, dowodzącym tak haniebnej zniewieściałości, ba! zdziecinnienia zgoła, iż korzystać zeń wzdragali się nawet staruszkowie.
c.d.n...
Źródło:
"Farfałki staropolskie" - Andrzej Hamerliński Dzierożyński.